sobota, 7 grudnia 2019

Zapisy online

Zapisy online są dostępne przez facebooka. Serdecznie zapraszam. Jeśli nie ma akurat wolnych terminów proponuję kontakt mailowy lub telefoniczny, celem ustalenia kiedy taki termin może się pojawić.





czwartek, 14 listopada 2019

Depresja to wybór

Podskoczyło ciśnienie? To dobrze... może zostanę mistrzynią przyciągających uwagę tytułów.

A na serio... depresja oczywiście nie jest wyborem, nie mamy wpływu na to czy, kiedy i z jakim nasileniem się pojawi (choć też nie do końca, ale to temat na inny wpis). Wyborem jest nasze podejście do niej, to jak się zachowujemy w jej obecności, ile i jakiej uwagi jej poświęcamy i co z tego mamy.

Słowa "...jeśli depresja to wybór...' sprawiły, że wielu moich pacjentów żyje, nie biorą antydepresantów, działają, robią całkiem sporo rzeczy i ich życie płynie w wybranym PRZEZ NICH kierunku.

Gdy myślę o depresji (której sama też doświadczyłam), od razu przypomina mi się opowieść jednej z pacjentek*. Opowieść, którą wykorzystuję w pracy z innymi pacjentami, żeby pokazać jak to może działać, jeśli tylko odważymy się podjąć decyzję i podejmować ją za każdym razem, gdy depresja wychyli swój łeb.

"To był nagły błysk. Mały, krótki, ale wystarczający. Od tygodnia brałam leki, bo myśli samobójcze i poczucie bezwładu i niemocy wydawały się być zbyt silne. Ale czułam się coraz gorzej. Moje myśli samobójcze zaczęły przechodzić już same siebie. Było ich tyle i w takich formach, że w zasadzie nie wiem jakim cudem im nie uległam. Jeśli prawdą jest, że Robin Williams miał zmieniane leki na depresję i wtedy właśnie popełnił samobójstwo, to doskonale rozumiem dlaczego się zabił. Też już tam prawie byłam... I nagle, między obliczaniem ile tabletek potrzebuję, żeby się nie obudzić, a zastanawianiem się co będzie z moimi dziećmi, rozbłysnęła! Ta jedna, krótka myśli... "<<...jeśli depresja to wybór...>> Doskonale pamiętałam jak mówiła je do mnie pani Joanna, a ja myślałam, że to wariatka, a nie psycholog. Miałam w sobie strasznie dużo niezgody na takie podejście. Moja depresja nie była wyborem. Była obezwładniającym, rozlewającym się po mnie i całym świecie maziowatym, szarym potworem. Nie byłam w stanie nic z nim zrobić... Jak można coś zrobić gdy się idzie po nos w bagnie? Ale teraz ta myśl była jak flara na ciemnym niebie. <<... jeśli depresja to wybór... >>. Pani Joanna powiedziała, że w tamtym momencie przeskoczył mi włącznik. Tak to nazwała. Ja tylko pamiętam, że podjęłam decyzję. Świadomą decyzję poprzedzoną ciężką, bardzo ciężką pracą nad sobą, medytacjami praktykami mindfulness, uczeniem się jak tolerować, a później akceptować trudne myśli i podążać za tymi, które mogą zmienić życie na lepsze. Odstawiłam leki. Z dnia na dzień. Gdyby psychiatra się o tym dowiedział, pewnie zrobiłby mi karczemną awanturę. Pani Joanna przewróciła tylko oczami i powiedziała, że zrobiłam to na własną odpowiedzialność, po czy wymieniała wszystko złe, co mogło mi się przytrafić. Na szczęście nie przytrafiło się nic. Ale tak! Zrobiłam to w pełni świadomie i na własną odpowiedzialność. Nikogo do tego nie zachęcam. Ja naprawdę miałam szczęście. Napisałam listę rzeczy do zrobienia na następny dzień. Zrobiłam 20% planu. Kolejnego dnia: 22% planu. I tak krok po kroku zaczęłam wracać do życia. Nieustająco powtarzałam i powtarzam sobie, że depresja to wybór. Oglądam moje samobójcze myśli jak ogląda się paradę F16. Robię miejsce trudnym emocjom, jak robi się miejsce w doniczce na korzenie, bo bez wystarczającego miejsca roślina umrze. Nieustająco monitoruję swój umysł i wybieram te ścieżki, które prowadzą mnie w kierunku zrealizowania 100% dziennego planu. Czasami nie mam siły. Czasami moja głowa krzyczy: i tak nic ci się nie uda, i tak do niczego się nie nadajesz, po co się męczyć, połóż się i leż, jest tylko pustka, nie ma nic, wszystko jest mrzonką. Ale ja wiem, że to tylko te trudne myśli. Uśmiecham się do nich, pokiwam im czasem głową i łagodnie przenoszę uwagę na to, co dla mnie ważne. Na moje dzieci. Na psa, które przygarnęłam ze schroniska i który nie daje się głaskać, co czasami doprowadza mnie do furii, ale jego lęk powoduje, że daję tej furii miejsce, a psu daję przestrzeń na bycie niegłaskanym i czas na oswojenie się ideą człowieka, który nie maltretuje. Czasem przenoszę uwagę na gwiazdy na niebie. Na księżyc. Na zapach bzu. Na moją pracę, która wymaga dużego skupienia. Na moją rodzinę. Na wschody słońca. Na malwy pod blokiem pani Joanny, których poprzedniego lata nawet nie zauważyłam. Na mój własny oddech. Na to uczucie, kiedy ciepła woda obmywa mi ręce, gdy zmywam naczynia. Na zapach świeżo upieczonego chleba. Na gorzkawy smak ziarenek granatu. I wiem, że żyję. Żyję po swojemu, a nie jak chciałaby jakaś depresja."

Życie jest pełne cudowności. Zakrywamy sobie do nich dostęp tkwiąc w myślach, zaplątując się w opowieści, które nigdy nie ujrzą światła dziennego, w planowanie, wspominanie, analizowanie... Umyka nam życie i nagle dziwimy się, że jest już za późno.

Depresja to wybór. Jak całe nasze zachowanie. Bez względu na to, co mówi głowa, pamiętaj, że to twoje życie i ty, a nie głowa i generowane przez nią myśli, decydujesz jak je przeżyjesz.

[oczywiście łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić; ale terapia ACT uczy korzystania z narzędzi, które pozwalają na przyjęcie takiej właśnie postawy i życia swoim dobrym, pełnym znaczenia życiem].



* upublicznione za zgodą pacjentki

środa, 9 października 2019

Robić swoje

Poprzedni post zakończyłam cytatem związanym z niesamowitym Markiem Edelmanem. Na pytanie: "Co robić, gdy w życiu jest ciężko?" odpowiedział: "Nie zwracać uwagi, robić swoje."

Jest to dla mnie kwintesencja życia, ale ( i ale jest bardzo duże) trzeba uważać, by nie wpaść w pułapkę unikania. Życie daje nam w twarz co jakiś czas. Jedni znoszą to lepiej, inni gorzej. Na wiele wydarzeń nie mamy wpływu. Tak samo jak nie mamy wpływu na myśli, które przepływają przez naszą głowę, emocje, które w nas wybuchają lub sączą się niekończącą, a męczącą strużką i odczucia w ciele z myślami i emocjami związanymi. Ale mamy wpływ na nasze zachowanie. Mamy wpływ na to, co zrobimy z tymi myślami, emocjami i odczuciami w ciele. I co zrobimy później.

Terapia Akceptacji i Zaangażowania oparta jest na mocnych naukowych filarach, podparta filozofią i przebadana w różnych populacjach. Wszystkie badania wykazują jej skuteczność (www.contextualsciense,org). W ACT liczy się właśnie działanie (eng. act - działać). Zauważanie trudnych myśli i emocji, obserwowania ich z pewnego dystansu, nazwanie i... przeniesienie uwagi na tu i teraz. A im bardziej "tu i teraz" jest zgodne z naszymi wartościami, z tym co dla nas ważne, tym łatwiej w nim funkcjonować. Tu wchodzimy w obszar wartości. Każdy z nas je ma, mało kto o nich myśli. Szczęśliwi, którzy mogą w pełni żyć ze swoimi wartościami. Wartości nie można mylić z celami. Cele się odhacza, wartości się nigdy nie kończą i można je realizować na wiele różnych sposobów. Najważniejszą wartością w życiu mojego młodszego syna jest ekspresja przez taniec. Od 4 roku życia zajmuje się tańczeniem. Jest w tym naprawdę niesamowity. Kiedyś jednak się zaniepokoiłam. Taniec to praca ciałem, a co jeśli ciało się zepsuje? Zapytałam syna co zrobi gdy złapie kontuzję, czym będzie się zajmował w życiu. Bez chwili zawahania, mając 8 lat, odpowiedział: będę choreografem. W związku z tym nie ma dla niego zbyt długich czy trudnych ćwiczeń przy drążku. Nie nudzi się w teatrze za kulisami czekając na swoje wejście na scenę, nawet gdy wejście to trwa kilka minut. To jest dla niego ważne. To się dla niego liczy. I jest w stanie podporządkować tej wartości naprawdę dużo.

Co jest ważne dla Ciebie? Czy żyjesz zgodnie z tym, co jest ważne? Czy robisz coś, co zupełnie cię nie interesuje, ale płaci rachunki, a potem oglądasz serial i idziesz spać? Jeśli tak to nie dziw się, że twoja głowa będzie generować mnóstwo niefunkcjonalnych myśli, aż w końcu wylądujesz na terapii, bo nie będziesz już dawać sobie rady.

ACT uczy jak zauważać to co trudne, jak dawać temu przestrzeń i skupiać uwagę na tym, co jest dla nas naprawdę istotne. W ten sposób nadajemy życiu sens. I o tym mówił Marek Edelman. Bo bez względu na okoliczności możemy robić swoje. Nikt nie wygraża niebu, że spuszcza deszcz. Może trochę postękamy, ale chodzimy do pracy, odprowadzamy dzieci do przedszkola, biegniemy maraton, wyprowadzamy psa, załatwiamy sprawy. I tak samo nie musimy wstrzymywać się od życia tylko dlatego, że głowa generuje trudne myśli czy nieprzyjemne uczucia. Ba! W miarę praktyki można czerpać satysfakcję z umiejętności obserwowania tego co się z nami dzieje i dokonywania w pełni świadomych wyborów. Naprawdę... nawet jeśli teraz wydaje się to zupełnie nieprawdopodobne!








środa, 2 października 2019

Cierpienie czy etykieta

Od jakiegoś czasu żyjemy w niewoli diagnoz. Na wszystko musi być diagnoza. Diagnoza klasyfikuje ludzi, porządkuje, ustawia w kolejkach do specjalistów. Wiele zaburzeń diagnozowanych jest niemal prewencyjnie (sarkazm), na wszelki wypadek, albo dlatego, że pacjent tego wymaga. Ja sama jestem ogromną przeciwniczką diagnoz w pracy terapeutycznej. Diagnoza nie pozostawia szerszego pola do działania, odbiera wyobraźnię, wtłacza w ramki i każe w nich tkwić bez względu na wszystko. Nie ma mowy, żeby myśleć po za pudełkiem, na jego rancie, albo w dalszej odległości od niego (improwizacja na temat "think outside the box).

Oczywiście zdarza się, że diagnoza tłumaczy człowiekowi jego zachowania. Dzięki temu stajemy się bardziej przewidywalni dla samych siebie. O swoim ADHD i lekkim Aspergerze dowiedziałam się niedawno. Nie zmieniło to w moim życiu niczego... no może stałam się dla siebie odrobinę bardziej pobłażliwa. Gdy wypełniałam testy na wiele pytań mogłam odpowiadać z dwóch poziomów: poziomu wyjściowego, który znam doskonale i jest moją najgłębszą jaźnią (wtedy pewnie miałabym większego Aspergera, ADHD wyszło "level max") i z poziomu świadomego działania - moja mama, nauczyciele, znajomi i świat nauczyli mnie jak w pewnych sytuacjach się zachowywać, żeby nie tkwić nieustająco na krawędzi życia społecznego, a w zasadzie nawet trochę po ową krawędzią.

Nikt mi nie wierzy, że moja empatia jest wyuczona. A jest. Sama z siebie nie mam za grosz współczucia. Ale nauczyłam się go. Bardzo pomogła mi praktyka Zen, praktyka mindfulness i terapia akceptacji i zaangażowania. Niezwykle cenne było studiowanie tekstów Kellego Wilsona i Gabora Mate - osób tak głęboko współodczuwających, że bardziej chyba nie można.

Czy gdybym swoje diagnozy dostała w wieku szkolnym, byłabym tym kim jestem? Ze wszystkimi doświadczeniami - przyjemnymi i trudnymi, durnowatymi i uczącymi? Czy utknęłabym w jakiejś szufladce? Nie wiem. Ale cieszę się, że choć nie było lekko, to przeżyłam kawał niesamowitego życia, skacząc z tematu na temat. Bycie terapeutą też nie jest moim ostatnim słowem.

Jakże często rzeczy wspaniałych dokonują ludzie, którzy nie wiedzą, że tego co zrobili zrobić się nie dało. Albo ci, którzy nic sobie nie robili z ogólnie panujących standardów. Jak Cliff Young, który dzięki pracy z owcami zrewolucjonizował "rynek" ultra maratonów, choć patrzono na niego z dużym dystansem.

Trafiła do mnie kiedyś pacjentka z wypisem ze szpitala psychiatrycznego. Znalazła się tam z powodu napadu lęku w związku z przeżytym kilka dni wcześniej dużym kryzysem. Okazało się, że miała epizod psychotyczny, który miał rozwinąć się w schizofrenię (sic!). Tyle diagnoza. Trafiła do mnie, bo usłyszała, że pracuję trochę niestandardowo. Po jednym spotkaniu wiedziałam, że ta diagnoza jest bez sensu. Będzie wielkim stygmatem i niczym więcej. Popracowałyśmy i teraz moja pani z sukcesem prowadzi firmę, założyła rodzinę i przysyła mi czasem zdjęcia z wakacji. Nauczyła się jak radzić sobie z kryzysami, pracuje nad sobą, jej życie ma sens i kierunek.

Gdy pacjenci pytają mnie co im jest, odpowiadam: cierpienie. Ale to zła odpowiedź. Powinnam powiedzieć: to depresja, lęki, zaburzenie obsesyjno-kompulsyjne, epizod psychotyczny, osobowość z pogranicza i tak dalej. Bardzo nie lubię tak mówić. I uczę pacjentów, że nazwa nie jest ważna, ważne jest właśnie cierpienie, które nie pozwala doświadczać życia we wszystkich jego aspektach. Nie obiecuję, że cierpienie zniknie. Stosując ACT uczę jak w praktyce zastosować radę Marka Edelmana, który na pytanie: "Co robić gdy w życiu jest ciężko?" odpowiedział: "Nie zwracać na to uwagi, robić swoje".




Ps: diagnozy oczywiście czasami są potrzebne, ale trzeba pamiętać, że psycholog czy psychoterapeuta nie diagnozują; diagnozować może tylko lekarz psychiatra. No i warto zostawiać sobie po diagnozie przestrzeń. Bo w przypadku spraw związanych z psyche diagnoza to nie wyrok.






wtorek, 7 maja 2019

Poronienie - podwójna trauma

Swoje pierwsze poronienie przeżyłam w połowie lat 90-tych, w Amsterdamie. Myślę, że dzięki temu nigdy nie było ono dla mnie traumą. Było trudnym przeżyciem, ale byłam młoda, miałam kochającego męża, a opieka szpitalna była taka, jakiej nigdy wcześniej, ani później (choć rodziłam w prywatnej klinice w Polsce), nie doświadczyłam.

Urodziłam dwoje dzieci i... zaliczyłam kolejne dwa poronienia już w Polsce. Po opowieściach znajomych i czytaniu różnych forów internetowych nie decydowałam się na wizytę w szpitalu w trakcie poronienia. Jechałam tam gdy było już po wszystkim. Zachowywałam w ten sposób resztkę szacunku dla siebie i ronionego płodu. Wspominałam Amsterdam i jakoś dawałam radę.

Nigdy jednak nie zapomnę tamtego wejścia do szpitala. Wszystkie krzesła zajęte przez ciężarne panie i ich partnerów. Czekają na ktg, na miejsce na porodówce, na konsultację, na usg. Podchodzę do kantorka, mówię, że straciłam ciążę i potrzebuję badania lekarskiego. Słyszę na to: "A skąd wie, że poroniła?" Nie powstrzymałam się i zgryźliwie odparłam: "Z dupy." Nie zaskarbiło mi to sympatii położnych, wręcz przeciwnie. Zostałam lodowatym spojrzeniem odesłana w kąt i zapomniana.

Ja sobie z tym poradziłam. Miałam wspomnienie Amsterdamu, miałam dwoje zdrowych dzieci. Ale po jakimś czasie weszła zapłakana kobieta, najwyraźniej także po stracie, a może i w trakcie. Została potraktowana dokładnie tak samo jak ja. Z tą różnicą, że dostała ulotkę na temat poronienia. I nic więcej. Siedziała zapłakana w poczekalni i nikt się nią przez kilka godzin nie zajął. Nie wiem czy na długą metę udało jej się dźwignąć tę historię.

Dlaczego o tym piszę? Bo często goszczę w swoim gabinecie panie po poronieniach, które boją się znowu zajść w ciążę, bo a) znowu poronią, b) boją się szpitala po wcześniejszych doświadczeniach.

Pracujemy narzędziem EMDR, zwanym też terapią traumy. Najpierw zajmujemy się przeszłością, potem przyszłością. Tak, EMDR pozwala usunąć obciążenia związane z traumatycznym przeżyciem nie tylko tym, które się wydarzyło (choć to jego główna rola i sprawdza się doskonale), ale także tym, które może się wydarzyć. Znikają trudne emocje. Pojawia się wewnętrzny spokój. Otwierają się nowe możliwości.

Taka praca trwa dość krótko, gdy w grę wchodzi jedno traumatyczne wydarzenie. Trochę dłużej, gdy jest ich więcej. Ale najważniejsze, że nie trzeba dźwigać niepotrzebnego cierpienia, nie trzeba się bać, nie trzeba się ograniczać.

Życie pełne jest kolorów i każdy z nas ma prawo doświadczać ich wszystkich. To się właśnie nazywa życie pełnią życia. A EMDR doskonale w tym pomaga.