środa, 2 października 2019

Cierpienie czy etykieta

Od jakiegoś czasu żyjemy w niewoli diagnoz. Na wszystko musi być diagnoza. Diagnoza klasyfikuje ludzi, porządkuje, ustawia w kolejkach do specjalistów. Wiele zaburzeń diagnozowanych jest niemal prewencyjnie (sarkazm), na wszelki wypadek, albo dlatego, że pacjent tego wymaga. Ja sama jestem ogromną przeciwniczką diagnoz w pracy terapeutycznej. Diagnoza nie pozostawia szerszego pola do działania, odbiera wyobraźnię, wtłacza w ramki i każe w nich tkwić bez względu na wszystko. Nie ma mowy, żeby myśleć po za pudełkiem, na jego rancie, albo w dalszej odległości od niego (improwizacja na temat "think outside the box).

Oczywiście zdarza się, że diagnoza tłumaczy człowiekowi jego zachowania. Dzięki temu stajemy się bardziej przewidywalni dla samych siebie. O swoim ADHD i lekkim Aspergerze dowiedziałam się niedawno. Nie zmieniło to w moim życiu niczego... no może stałam się dla siebie odrobinę bardziej pobłażliwa. Gdy wypełniałam testy na wiele pytań mogłam odpowiadać z dwóch poziomów: poziomu wyjściowego, który znam doskonale i jest moją najgłębszą jaźnią (wtedy pewnie miałabym większego Aspergera, ADHD wyszło "level max") i z poziomu świadomego działania - moja mama, nauczyciele, znajomi i świat nauczyli mnie jak w pewnych sytuacjach się zachowywać, żeby nie tkwić nieustająco na krawędzi życia społecznego, a w zasadzie nawet trochę po ową krawędzią.

Nikt mi nie wierzy, że moja empatia jest wyuczona. A jest. Sama z siebie nie mam za grosz współczucia. Ale nauczyłam się go. Bardzo pomogła mi praktyka Zen, praktyka mindfulness i terapia akceptacji i zaangażowania. Niezwykle cenne było studiowanie tekstów Kellego Wilsona i Gabora Mate - osób tak głęboko współodczuwających, że bardziej chyba nie można.

Czy gdybym swoje diagnozy dostała w wieku szkolnym, byłabym tym kim jestem? Ze wszystkimi doświadczeniami - przyjemnymi i trudnymi, durnowatymi i uczącymi? Czy utknęłabym w jakiejś szufladce? Nie wiem. Ale cieszę się, że choć nie było lekko, to przeżyłam kawał niesamowitego życia, skacząc z tematu na temat. Bycie terapeutą też nie jest moim ostatnim słowem.

Jakże często rzeczy wspaniałych dokonują ludzie, którzy nie wiedzą, że tego co zrobili zrobić się nie dało. Albo ci, którzy nic sobie nie robili z ogólnie panujących standardów. Jak Cliff Young, który dzięki pracy z owcami zrewolucjonizował "rynek" ultra maratonów, choć patrzono na niego z dużym dystansem.

Trafiła do mnie kiedyś pacjentka z wypisem ze szpitala psychiatrycznego. Znalazła się tam z powodu napadu lęku w związku z przeżytym kilka dni wcześniej dużym kryzysem. Okazało się, że miała epizod psychotyczny, który miał rozwinąć się w schizofrenię (sic!). Tyle diagnoza. Trafiła do mnie, bo usłyszała, że pracuję trochę niestandardowo. Po jednym spotkaniu wiedziałam, że ta diagnoza jest bez sensu. Będzie wielkim stygmatem i niczym więcej. Popracowałyśmy i teraz moja pani z sukcesem prowadzi firmę, założyła rodzinę i przysyła mi czasem zdjęcia z wakacji. Nauczyła się jak radzić sobie z kryzysami, pracuje nad sobą, jej życie ma sens i kierunek.

Gdy pacjenci pytają mnie co im jest, odpowiadam: cierpienie. Ale to zła odpowiedź. Powinnam powiedzieć: to depresja, lęki, zaburzenie obsesyjno-kompulsyjne, epizod psychotyczny, osobowość z pogranicza i tak dalej. Bardzo nie lubię tak mówić. I uczę pacjentów, że nazwa nie jest ważna, ważne jest właśnie cierpienie, które nie pozwala doświadczać życia we wszystkich jego aspektach. Nie obiecuję, że cierpienie zniknie. Stosując ACT uczę jak w praktyce zastosować radę Marka Edelmana, który na pytanie: "Co robić gdy w życiu jest ciężko?" odpowiedział: "Nie zwracać na to uwagi, robić swoje".




Ps: diagnozy oczywiście czasami są potrzebne, ale trzeba pamiętać, że psycholog czy psychoterapeuta nie diagnozują; diagnozować może tylko lekarz psychiatra. No i warto zostawiać sobie po diagnozie przestrzeń. Bo w przypadku spraw związanych z psyche diagnoza to nie wyrok.