Trenig Shultza polecam każdemu pacjentowi. Jest to wg mnie podstawa higieny psychicznej, tak samo jak mycie zębów po posiłku jest podstawą higieny jamy ustnej. Niestety niewiele osób trwa w praktykowaniu Schultza. A są i tacy, którzy z założenia odmawiają jego praktyki.
Oczywiście każdy jest odpowiedzialny za swoje życie, ale wydaje mi się, że gdy przychodzi się do specjalisty, szczególnie do psychologa czy terapeuty, to warto mieć choć trochę zaufania i popracować we wskazanym przez niego kierunku.
Przyznać też muszę, że im dłużej pracuję, tym większy opór czuję wśród pacjentów przed Schultzem. A bo to nudne, głupie, śmieszne, nie pomoże, nie rozwiąże moich problemów, nie mogę się skupić, nie podoba mi się, za długie, bez sensu... Dziwi mnie to, nie umiem znaleźć odpowiedzi na pytanie dlaczego tak się dzieje.
Na szczęście są pacjenci, którzy podejmują wysiłek i malutkimi kroczkami, często upadając, przekraczają owe opory, dzięki czemu zaczynają doświadczać dobrodziejstw jakie oferuje Schultz. Nie są to wielkie fajerwerki, nie jest to rozwiązanie życiowych problemów. Jest to zwykłe, codzienne dbanie o siebie. Podarowanie sobie czasu i uwagi. A to procentuje lepszym snem, mniejszą gonitwą myśli, jaśniejszym spojrzeniem, umiejętnością zmiany perspektywy, a przede wszystkim - zmniejszeniem poziomu kortyzolu.
Jedną z takich osób jest J., która zgodziła się opisać swoją przygodę z Schultzem, ku zachęcie wszystkich... Bo gdyby każdy człowiek robił Schultza choć raz dziennie, to ten świat naprawdę wyglądałby zupełnie inaczej. Może miałabym mniej pracy, ale hej! o to przecież chodzi, żeby wszyscy żyli w pełnym dobrostanie fizycznym i psychicznym.
"Moje pierwsze spotkanie z Schultzem było dziwne. Trudne i raczej dołujące, niż dające nadzieję na poprawę czegokolwiek.
"Twoja prawa ręka jest ciężka..." Że cooo?? Rany boskie, chyba naprawdę coś jest ze mną nie tak, skoro mam słuchać takich rzeczy! Nie tylko wątpiłam, że mi to w czymś pomoże, ale podejrzewałam, że mogę od tego do reszty sfiksować.
Z taką myślą udałam się do Joanny. - Wiesz co, ten Schultz to nie dla mnie. Nie będę go robić. Ja się do takich rzeczy nie nadaję i mi to na pewno nic nie da.
Pogadałam, pogadałam, a i tak musiałam dalej robić Schultza. Świetnie... Jak muszę to spróbuję jeszcze raz.
Problem w tym, że mimo skrawków dobrej woli, nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Przypominał mi się Kaszpirowski przykładający ręce do telewizora. Wyobrażałam sobie jak idiotycznie wyglądam leżąc wyciągnięta jak kłoda... Robiłam wszystko, żeby tylko nic nie robić. Ale robiłam... I zaczęło wydarzać się coś...
Opanowałam śmiech. Najpierw na chwilę, potem na dłużej. Zaczęłam panować nad głową i ni stąd ni zowąd ręka zrobiła się ciężka i ciepła! Chyba nigdy nie zapomnę, kiedy pierwszy raz poczułam jak zapadam się w łóżko, a wszystko naokoło jest lekkie, spokojne i nigdzie się nie spieszy.
Od tamtego wieczoru Schultz jest moim Schultzem. Dziś zamykam oczy, a głowa już sama wie jaki komunikat za chwile usłyszy. Nie muszę już nic robić, myśli same hamują, a ja zasypiam natychmiast.
Nie ma co się śmiać z Szulca. Szulc to jest gość! :))"